Czyli jak pokazać miastowemu dziecku skąd się biorą rośliny.
Lubię życie w mieście, nasze mieszkanie w samym centrum starego miasta, bliskość starówki i wszystkiego co oferuje miasto. Ale wiosną pojawia się minimalna tęsknota za porannym zanurzeniem nóg w mokrej trawie. Za kawą na własnym tarasie. Za obserwacją budzącej się przyrody. Pewnie wszyscy posiadacze domów wybuchnęli gromkim śmiechem (szczególnie przy tym zanurzaniu nóg), ale serio tak raz do roku zachciewa mi się kawałka własnej ziemi, kopania w niej, sadzenia. Przypomina mi się parny zapach szklarni, w której mój dziadek hodował pomidory i ogórki. A jak mnie poniesie, to zaczynam też coś przebąkiwać o własnych kurach.
W tym roku zabijanie tych tęsknot połączyłam z małą lekcją o ekologii. Z Frankiem zrobiliśmy mini ziołowy ogródek.
Czego potrzebowaliśmy:
- skorupki po dwóch jajkach (jajka się nie zmarnowały, wnętrze znalazło się w jajecznicy)
- ziemia
- nasiona (u nas koper, pietruszka, tymianek, bazylia)
- chętne ręce do pracy
Skorupki są fajne, bo później można je w całości wsadzić do ziemi. A jak nam nie wyrośnie, to po prostu je wyrzucamy, bez dodatkowej zabawy.
Skorupki wyparzyłam i wyszorowałam delikatnie, tak żeby ich nie potłuc. Wsadziliśmy je do papierowej podstawki, nasypaliśmy ziemię (tak do połowy). Franek nasypał nasiona, starając się ich nie mieszać (ale dopóki nie wyrośnie nam wszystko do końca, nie potwierdzę że się udało). Nasypaliśmy ziemię, podleliśmy, wsadziliśmy kartki z informacją, czego się spodziewamy.
I nastąpiła druga część zabawy - oczekiwanie i codzienne podlewanie. Kiedy po kilku dniach pierwsze zielone punkciki nieśmiało wyjrzały z ziemi, radość Franka była bezcenna.
Po dwóch tygodniach od sadzenia możemy ogłosić pełen sukces- wszystko wykiełkowało i zostało przesadzone do większych doniczek i nadal rośnie. A mały ogrodnik dogląda i podlewa swój pierwszy własnoręcznie zasadzony ogród.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz