Ekwilibrystyka dnia codziennego zaczyna nas przerastać. Bo tak już na tym świecie jest, że jesień + przedszkole = dzieci raczej w domu. Niby jakoś dajemy sobie radę z wirusami i bakteriami, bo na razie (odpukać!) obyło się bez antybiotyków. Ale dzieci z glutami do przedszkola się nie puszcza (chociaż nie jest to standard - moim ulubionym tekstem słyszanym w szatni, po wydaniu przez dziecka rzężąco charczącego dźwięku, jest: a co to za kaszelek kochanie?).
A dzieci w domu to rodzice w domu. Pomijając kwestie szczęśliwych pracodawców, siedzenie z dwójką zasmarkanych małoletnich jest raczej ciężkie. Bo towarzystwo jęczące, bo nudzi się szybko, bo nic nie pasuje.
Jak do tego dołożymy, że ciemno, że zimno, że pada, to najlepiej ewakuować się od razu na Bali.
Niestety trzeba to jakoś przeczekać. Zacisnąć zęby, zrobić sobie duży kubek herbaty i wizualizować choinkę (ale uprzedzam, że wizualizowanie przygotowań do świąt nie pomaga). A dzieciom znaleźć zabawę. Najlepiej taką, która zajmie ich mniej więcej do kwietnia.
I przy okazji proszę o docenienie kreacji Franka. Od kiedy ubiera się
sam niezmiennie jestem zachwycona: odwagą łączenia printów,
nieszablonowym podejściem do mody, dbałością o takie drobiazgi jak
odpowiednie skarpety. Po prostu mistrz. I są nawet chwile, kiedy pasują
do siebie z Kajtkiem: wtedy, kiedy młodszego ubiera ojciec. Wtedy
wszystkie blogerki modowe mogą się schować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz