poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Słowacja dla odważnych


Miejsce, w którym mieszkaliśmy opisałam tu: Sielanka. Teraz pora na resztę słowackich atrakcji.

Zamek Oravsky




Pierwsza atrakcja, którą postanowiliśmy zwiedzić. Czyli pełni optymizmu, entuzjazmu i z uśmiechami na twarzach dojechaliśmy na miejsce. Następnie nasze starsze dziecko postanowiło dobitnie nam pokazać, kto jest kierownikiem tej wycieczki. Czyli bunt dwulatka w wydaniu słowackim (czyt. wyrywający się dwulatek, którego musisz zatargać na górę). Dlatego zamek zwiedzał jedynie Kajtek z tatą, ja poszłam się czegoś napić z Frankiem (kawy, chociaż miałam ochotę na coś zupełnie innego).












Spišský hrad




Czyli Zamek Spiski po polsku. Atrakcja, która zdecydowanie lepiej wygląda z dołu, niż z góry. Dla mnie osobiście jest przestrogą przed korzystaniem z GPSa. Fan tego urządzenia znalazł parking. Super, w samym centrum miasteczka. Doszliśmy piechotką pod górę. I zastanowiliśmy się co robić. No cóż, trzeba się wdrapać, innego wyjścia nie ma. Kajtek został z dziadkami (fanami GPSa), reszta ruszyła. Górka wyglądała całkiem przyjaźnie. Zdanie zmieniłam po kwadransie. Z moją kondycją (a raczej jej brakiem) podejściu pod ten pagórek towarzyszyły słowa, których raczej to małe słowackie miasto nie słyszało. Podbny zasób słownictwa miał ten szczęśliwiec, który wnosił Franka (14 kg) na barana. A po pokonaniu ostatniego zakrętu przed wejściem na zamek naszym oczom ukazał się parking. Z wolnymi miejscami. 30 sekund drogi do bramy zamku. Nasze miny musiały być bezcenne. Podobne zrobiliśmy chwilę potem, jak dowiedzieliśmy się, że za wejście na dziedziniec zamku trzeba zapłacić 5 euro za osobę. Ale i tak najlepszą decyzją tego dnia było kupienie Frankowi na straganie z pamiątkami drewnianego fletu…















Ružomberok



Niewielka miejscowość, obok której mieszkaliśmy. Przez pierwszych kilka dni służyła nam jedynie jako miejsce zaopatrywania się w artykuły spożywcze (Tesco, Kaufland, czyli istny zakupowy raj). Dopiero po jakimś czasie ktoś wpadł na genialny pomysł, że może jednak poszukalibyśmy tam jakiegoś rynku? Że może miasteczko ma do zaoferowania coś więcej, niż sześciopak Zlotego Bazanta w promocji? Okazało się, że centrum jest niewielkie, ale bardzo ładne. Kolorowe kamienice, fontanna, dużo kawiarenek i najlepsze lody bananowe na świecie.








  





Vlkolínec




Wieś administracyjnie należąca do Ruzemberoka. Atrakcją jest kompleks 45 chat, wpisanych na listę światowego dziedzictwa przyrody i kultury UNESCO. Położone są na paśmie górskim Wielka Fatra pod szczytem Sidorowo na wysokości 718 m n.p.m. Domy są pokryte strzechą, ściany mają wymazane gliną. I w sumie może nie byłaby to jakaś ogromna atrakcja (mamy kilka skansenów w Polsce), ale w tych domach normalnie mieszkają ludzie. I podobno bardzo się denerwują, kiedy turyści wchodzą do ich mieszkań, żeby sobie pozwiedzać ;) Jest tam także najpiękniej położony plac zabaw, jaki kiedykolwiek widziałam.

  



Banská Bystrica




Bardzo ładne miasto, urocza fontanna, przystojni strażacy, którzy akurat w tym dniu mieli swoje święto. A poza tym - bunt dwulatka, nienażarty roczniak, pies który wyczuwał burzę i nie miał ochoty na łażenie. Więc w sumie zwiedzanie skończyło się na konsumpcji Marlenki w pobliskiej kawiarni. Ale i tak było fajnie. No, może poza tą chwilą, kiedy otarłam się o śmierć. Ubrudziłam bowiem bratu jego ukochany obiektyw bitą śmietaną. Gdyby spojrzenie mogło zabijać - relacja ta nigdy by nie powstała :)















Besenova


Czyli aquapark. Ale chyba bardziej z nazwy, bo w sumie to tylko kilka basenów zewnętrznych i kilka wewnętrznych. Atrakcje, które miały wywołać skok adrenaliny... no cóż, może jakieś pani po 70. na zjeżdżalni coś by podskoczyło. Nam nie bardzo. Atrakcje dla dzieci całkiem fajne, ale akurat tego dnia Franek postanowił, że nie będzie lubił wody, dlatego albo kurczowo się mnie trzymał za szyję, albo pilnował mini fontanny w brodziku, żeby inne dzieci również nie spędzały za miło czasu. Za to Kajtek tego dnia postanowił wodę pokochać. Miłość była tak wielka, że nie życzył sobie, by ktokolwiek pośredniczył między nim, a basenami. Słowem - wyrywał się na potęgę. Wystarczyło opatulić go w zestaw dmuchanych motylków i wypuścić w rejs. Dziecka nie było. Jedyny kłopot jaki z nim był to wyrysowany na twarzy dylemat: jak to zrobić, by popłynąć jednocześnie w czterech kierunkach? Spokojnie mogę opisać te trzy godziny jako upojne. Zdjęć nie ma, bo nie przyszło mi do głowy zabierać aparat na basen. Jak się na miejscu okazało - inne rodziny miały wszystko: sprzęt foto-video, zabawki, leżaki oraz zapas wyżywienia na miesiąc. 

To tyle. Codziennie dziękuję wszelkim siłom wyższym, że przeżyliśmy ten wyjazd. A Was zapraszam na relację, w której zobaczycie, jakie ładne zdjęcia można było zrobić w miejscach, które odwiedziłam: http://domichals.blogspot.com/2014/08/toskania-srodkowej-europy.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz