sobota, 21 września 2013

Welcome to Hel(l)


Zanim postanowiliśmy powiększyć rodzinę lubiliśmy podróżować. Często i spontanicznie wyjeżdżaliśmy w Polskę na weekend, raz na jakiś czas lecieliśmy gdzieś daleko ogrzać styrane pracą w korporacji pośladki. Naiwnie wierzyłam, że dzieci tego nie zmienią. Ok, wiem. Trzeba będzie spakować walizkę więcej, zamontować foteliki w samochodzie i tyle. Czy wszyscy skończyli się już śmiać?


Najpierw musieliśmy zamienić samochód na większy. Broniłam się rękami i nogami przed kombi, bo hormony nie zmieniły mi aż tak poczucia estetyki. Są ładne kombi, ale jeśli mają urodę to rzadko kiedy kosztują mniej niż 100 000 :) Także wybraliśmy całkiem spory 5-drzwiowy rodzinny samochód. Po naszym poprzednim "sportowym" aucie wydawał mi się ogromny. Do czasu kiedy spróbowaliśmy spakować do niego wózek z gondolą. Spojrzenie H. mówiło: "mówiłem, żeby brać kombi...".
Znajoma - zanim kupiła wózek - podjechała pod sklep samochodem i najpierw przymierzyła wózek do bagażnika. Nie byliśmy tak przewidujący.
Znajoma ma jedno dziecko. W naszym domu najpierw na świat przyszedł jeden potwór, potem drugi. Jeden zaczął przejmować rzeczy po drugim. Kiedy starszy dostał wózek parasolkę, młodszy wozi się w jego starym wózku. Okazało się, że jakoś nam wchodzą do bagażnika rodzinnego pędziwiatra.
Super, możemy w takim razie pojechać w końcu na wakacje, w końcu trzeba spakować walizkę więcej. Najpierw pojawił się pomysł, że może polećmy gdzieś, gdzie jest ciepło, ludzie się uśmiechają, a drinki są wliczone w cenę pobytu w hotelu.

Przypomniałam sobie jednak, jak jeszcze dwa lata temu lecieliśmy na wakacje. A razem z nami kilka rodzin z małymi dziećmi. Większości z nich lot się nie podobał, niezadowolenia tego nie omieszkały wyraźnie wyrazić. Pierwsze pół godziny współczułam dzieciom, następne pół rodzicom, a później sobie i reszcie pasażerów. Nasze potwory są dość grzeczne, ale nie jestem w stanie przewidzieć jak zniosą kilkugodzinny lot. A nie chcę fundować stresu sobie, dzieciom i niczemu winnym współpasażerom.

Dlatego wybór padł na polskie morze. Wszystko wyglądało ok, dopóki nie zaczęłam nas pakować. Siebie i H. spakowałam do niewielkiej torby. Dzieci zamierzałam spakować w jedną dużą walizkę. Przecież jedziemy tylko na tydzień, co za problem? Taaaa... Po maksymalnym zredukowaniu ubrań (założyłam, że każdy ma prawo tylko DWA razy w czasie pobytu mieć dwie kreacje w ciągu dnia), wzięciu pampersów tylko na 3 dni (resztę się dokupi), ograniczeniu zabawek do kilku książeczek i 2 maskotek, udało mi się wepchnąć ich rzeczy do walizki, 2 toreb i małej torby podręcznej. Do tego trzeba spakować 2 wózki. To że jakimś cudem zmieściliśmy się do samochodu z tym całym majdanem przeczy prawom fizyki.

Ale udało się, super, jedziemy na wakacje. No właśnie. Jedziemy. Chyba więcej czasu spędziliśmy stojąc, niż jadąc. Bo albo któryś chciał jeść, albo pić, albo następowała konsekwencja tych dwóch pierwszych czynności. Jakoś daliśmy radę dojechać, a spojrzenie Franka, który z półotwartymi ustami zamarł przy szybie samochodu na przydrożnym parkingu patrzącego na morskie fale pełne kitesurferów wynagrodziło nam wszystkie trudy. Jeśli istnieje definicja, czy też ilustracja pojęcia „wcięło kogoś”- właśnie ją zobaczyliśmy.


Droga powrotna do domu była za to koszmarem. A dokładnie ostatnie 40 km. Przez średniej wielkości i urody miasto jechaliśmy ponad godzinę. Panowie dzielnie wytrzymali pierwsze 20 min. A potem zaczął się koncert. Myślałam, że Justin Bieber to najgorsze czego można słuchać. Moje dzieci udowodniły, że się myliłam. Jak jeden nabierał powietrza przed kolejnym atakiem, drugi błyskawicznie zapełniał te kilka sekund ciszy własnym krzykiem. Zjechaliśmy na pobocze, szybka kontrola podwozi, karmienie, picie. Zapadła błoga cisza. Zadowoleni ruszyliśmy dalej. Minęły dwie minuty i na tylnym siedzeniu ponownie rozległa się kakafonia najgorszych dźwięków świata. W dodatku wersja stereo. Znowu przystanek, sprawdzenie co się dzieje. I znowu zapanowała cisza. Ruszyliśmy. I znowu się zaczęło. Choć poziom paliwa sięgnął rezerwy – zdenerwowani minęliśmy stacje, bo byle szybciej do domu, „niech to się skończy!!” No, to do zdenerwowania potworami doszło zdenerwowanie paliwem, bo skończyły się stacje,  a ciągłe zatrzymywanie się i ruszanie ekonomicznej jeździe nie służy.

Radio nie pomogło, H. nie należy do ludzi, którzy powinni śpiewać, poświęcał się dzielnie, ale przestał na moje pytanie, czy w pędziwiatrze jest rączka do katapultowania się z fotelem, jak mają w odrzutowcach wojskowych. Nie pomogło wręczanie im do zabawy czegokolwiek, w tym wszystkiego, czego wcześniej im nie wolno było dotykać. Tył rodzinnego pędziwiatra wypełnił się stosem podartych na strzępy pampersów, chusteczek do nosa, do pupy, opakowań od zabawek itp. Franek zniszczył zasłonę przeciwsłoneczną...
Dramat trwał koło godziny, nie pamiętam już dokładnie, bo zaczęły działać we mnie mechanizmy obronne, które wspomnienie o tym czasie już zacierają. W końcu zaparkowaliśmy pod domem, zanieśliśmy potwory do mieszkania. Już wtedy Franek podejrzanie się uspokoił, aktywność Kajtka też zmalała...

Pięć minut później, w mieszkaniu obydwaj się szczerzyli ze szczęścia. Szukałam jakiegoś pampersa. Do podarcia....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz